Nie tak dawno pojawiło się na jedynym słusznym forum planszowym stwierdzenie, jakoby gry RPG były dla młodych – powiedzmy, że dla nastolatków – a starym nie wypada już się w to „bawić”. A tymczasem ja, wcale nie nastoletni, nie mając za sobą żadnej przeszłości RPG-owej, chciałbym. Chciałbym wcielić się w rolę bohatera (najlepiej superbohatera :)), zdobywać, poznawać, walczyć, puścić wodze fantazji… ale nie mam gdzie i z kim. Jako namiastkę sięgnąłem zatem po Legendy krainy Andor. I to był dobry ruch.
Michael Menzel
Tego ilustratora zna chyba każdy, kto przynajmniej kilka planszówek przez swoje ręce przerzucił. Jego stylu i artyzmu nie da się przyrównać do twórczości żadnego innego ilustratora w tej branży. A przynajmniej wśród gier typu euro. Każdą grę, która wyszła spod jego ręki biorę w ciemno – jak będzie niegrywalna, to przynajmniej będzie na co popatrzeć. Jest rewelacyjny. Zaskoczeniem jednak było dla mnie zobaczyć go w roli autora gry. I tu pojawił się cień wątpliwości… Ilustrator – świetnie! Autor – czyżby?! Nie wystarczy się przecież „nailustrować” czy „nagrać” w różne gry, by stworzyć dobrą grę. Menzel jednak wybrał taką drogę, która była mu najbliższa – drogę wyobraźni. I stworzył krainę Andor, a następnie napisał jej Legendy.
W Legendach krainy Andor wcielamy się w bohaterów (mamy 4 do wyboru w wersji podstawowej), których celem jest przede wszystkim obronić zamek, a przy okazji wykonać różne inne misje w zależności od scenariusza (czyli właśnie legendy). Proste wybory: ruch albo walka, dużo losowości i turlania kośćmi, cała masa pojawiających się potworów, w postaci gorów, skrali, trolli czy wardraków. Do tego narrator poruszający się po swoim torze i rozwijający rozgrywaną legendę. Nic nadzwyczajnego, a jednak jest bardzo klimatycznie.
Dobre i złe strony
Muszę przyznać, że zabicie pierwszego Gora, choć nie było nadzwyczajnym osiągnięciem dało mi mnóstwo satysfakcji. Mnie, który stroni od kości i losowości jak tylko może. Tutaj turlanie kośćmi zupełnie mi nie przeszkadza. Ba! Robię to z prawdziwą przyjemnością. To jest pierwsza zaleta – gra daje frajdę. Druga, to oczywiście ilustracje, dbałość o szczegóły, mnóstwo tekturowych figurek, żetonów, czy żetoników. To też żetony wyposażenia, które można układać na planszy gracza i w ten sposób rozwijać swoją postać. Trzecia rzecz – wprowadzenie. Gra składa się z pięciu legend, przy czym pierwsza legenda jest wprowadzeniem. To znaczy, że rozgrywając tę legendę uczymy się gry i jej reguł. Pomysł, jak się okazało, bardzo dobry. Nie dość, że pierwsza rozgrywka uczy gry, to jeszcze przynosi radość z walki z potworami. Brawo!
Jakieś wady? A i owszem. Pierwsza, największa, to numeracja pól na planszy. Jednym z elementów mechaniki jest automat do poruszania potworami. Wszystkie potwory z założenia co rundę poruszają się w stronę zamku. W którą stronę idą określają strzałki, natomiast kolejność wyznacza numeracja pól. I wszystko fajnie, dopóki nie okazało się, że nagle pole numer 15 wylądowało na samej górze planszy, a na jej środku, pomiędzy 20-tkami znalazło się pole 72… Efekt jest taki, że wykonując np. polecenie karty: umieść potwora na polu XX, przeszukujemy gorączkowo mapę, gdzież ten numer się schował. W tym czasie emocje opadają, a rośnie rozczarowanie. Druga wada, już nieco mniej oczywista, to regrywalność. Gra się po pewnym czasie po prostu musi znudzić. Mamy tylko 4 scenariusze (plus dodatki, ale to niewiele poprawia), przy czym w każdym z nich robimy mniej więcej to samo, czyli ruch lub walka i turlanie kości. Rozwój postaci również został ograniczony do minimum. Zresztą w każdej legendzie zaczynamy od zera. Nie ma zatem w tej grze nic, co by nas mogło przy niej na dłużej zatrzymać.
Pytanie, czy faktycznie jest to wada. Moim zdaniem nie do końca. Gra bowiem spełnia znakomicie rolę papierka lakmusowego i pokazuje od razu, czy jesteśmy gotowi zanurzyć się w świat RPG. Ja już wiem, że jestem gotowy – spodobało mi się i chcę więcej. I choć prawdopodobnie po Legendy już więcej nie sięgnę, to i tak wystawiam tej grze wysoką ocenę. Za to, że pokazała mi, czy gry przygodowe są dla mnie, bez konieczności wkręcania się w sesje i czytania wielostronicowych podręczników.
Podsumowując, raczej nie polecę tej gry do kolekcji (chyba, że jesteście, tak jak ja, miłośnikami stylu MM). Ale za to spokojnie polecę Legendy do wypożyczenia. Tydzień czy dwa wystarczą, żeby ograć scenariusze, a następnie wypłynąć na szerokie wody. Każdego, kto jeszcze nie zagrał w Legendy, a chciałby zacząć swoją „przygodę z przygodówkami”, zapraszam do naszej Wypożyczalni, gdzie na kolejnych superbohaterów czeka egzemplarz Legend krainy Andor.